Ale ktoś zapala światło. A nieznana droga w zaskakujący sposób prowadzi nas tam, gdzie trzeba. Gdzie nas ogrzeją i gdzie możemy kogoś rozgrzać…

Trzydzieści lat temu pracowałam jako psycholog w północnym fińskim mieście. Niedaleko koła podbiegunowego. Wokół rozległe lasy, wzgórza i jeziora. Jeszcze nie tundra, wysokie sosny i brzozy, ale prawdziwa północ. Ludzie mieszkają na farmach i małych wioskach. Od wsi do wsi można jechać godzinę i nikogo nie spotkać.

Dwa razy w miesiącu przyjmowałam klientów w najdalszej wiosce. Nie miałam samochodu, musiałam jeździć autobusem. Autobusem niewiele osób jeździło ze wsi, zwłaszcza zimą. Produkty przywoził sklep – furgonetka.

Do przyjmowania klientów dostałam Gabinet Weterynaryjny. Sam weterynarz był na emeryturze już przez długi czas. Klienci lubili pokój, który uspokajał i sugerował przyjemne myśli. Na ścianach wisiały stare plakaty z grubymi krowami i kozami, podobne do tych, które widziałam jako dziecko u babci na łące: dawały nam maślankę i jogurt!

31 grudnia skończyłam przyjmowanie wcześniej niż zwykle – klienci od rana już świętowali, więc zjawiła się tylko jedna, starsza osoba, której przybysze z Jowisza od dziesięciu lat bezczelnie kradli szklanki i łyżki, a także benzynę – brakowało im na drogę powrotną. Zimą czuła się lepiej, obcy pojawiali się rzadziej, najwyraźniej bali się mrozów.

O trzeciej byłam już wolna, ubrana i pobiegłam do autobusu wąską ścieżką, między zaspami śnieżnymi. Mróz był silny. Słońce już zaszło.

Wkrótce przyjechał autobus. Było w nim dziesięciu ludzi, wszyscy, zgodnie z fińskim zwyczajem, siedzieli pojedynczo, w milczeniu, chowając się w oknach i gazetach. Ja też usiadłam przy oknie. Pamiętam, jak się cieszyłam, że wkrótce wrócę do domu i będę miała czas na przygotowanie noworocznej kolacji.

Autobus jechał się po oczyszczonej drodze, mijając ośnieżone wzgórza, nie natknąłam się na samochody. W tym czasie nie było jeszcze telefonów komórkowych, więc ciszę zakłócał jedynie łagodny szum silnika i ciche mamroczenie radia u kierowcy. Tego dnia wstałam wcześnie, więc drzemałam. I nie od razu zrozumiałam, dlaczego okno nagle znalazło się pode mną. Finowie są ludźmi powściągliwymi, więc nie było krzyków. Radio nadal cicho grało muzykę.

Jakiś wysoki facet pomógł mi się wydostać, wyskoczyłam przez drzwi do zaspy śnieżnej i natychmiast wpadłam do pasa. Autobus opierał się o grubą sosnę. Wokół był ciemny las. Gwiazdy płonęły jasno nad drzewami.

Ktoś uspokoił kierowcę, który najwyraźniej był zdziwiony tym, co się wydarzyło. Metodycznie walił pięścią w swoją nagą głowę. We mnie obudził się psycholog, powiedziałam:

– Daj mu czapkę, będzie bardziej miękka.

Po upewnieniu się, że nikt z nas nie został ranny i jest w porządku, z wyjątkiem jakiegoś zdenerwowania u kierowcy, postanowiliśmy iść naprzód i szukać ludzi. Pewien mężczyzna powiedział, że do najbliższej wioski jest trzydzieści kilometrów, na pewno dojdziemy do nowego roku. Chyba że zamarzniemy. Mróz był naprawdę silny.

Znaleziono czapkę kierowcy, ktoś dał mu łyk z butelki czegoś przydatnego dla nerwów, a my wdrapaliśmy się na drogę. Było zupełnie ciemno. Dlatego wszyscy natychmiast zobaczyliśmy światło przed nami. Nigdy wcześniej nie wiedziałam, jak wspaniale jest widzieć światło w ciemności.

W przyjaznym tłumie pobiegliśmy przed siebie i po kilku minutach znaleźliśmy się przed starym domem pokrytym ciemnoczerwonymi deskami. W oknie płonęło światło.

Pamiętam, że nikt nawet nie zapukał, po prostu otworzyliśmy drzwi i weszliśmy. Tam przy stole z kubkiem w ręku siedziała mała staruszka. Spojrzała na nas ze zdumieniem, jak na kosmitów z Jowisza.

Wszyscy odezwali się od razu i zaczęli opowiadać, że doszło do wypadku, że autobus zjechał z drogi do rowu i trzeba zadzwonić na policję.

Stopniowo dochodziło to do starszej pani. Była niesamowicie szczęśliwa i rzuciła się do pieca. Wyjęła ciasto i potrząsając rękami zaczęła wlewać wodę do dzbanka do kawy…

 

Na szczęście w domu był telefon. Ktoś zaczął dzwonić na policję. Zapytałam:

– Mogę zadzwonić do przedszkola? Moje dziecko…

Staruszka machała rękami:

– Oczywiście! Dzwońcie wszyscy! Pewnie krewni się martwią!

-Ja też zadzwonię – powiedział wysoki facet.

W tym czasie rozmowy telefoniczne w Finlandii były drogie. Firmy brały za każdą minutę, nawet jeśli dzwoniłeś do sąsiedniego domu.

Staruszka powiedziała:

– Nie potrzebuję pieniędzy za wasze rozmowy.

Wszyscy zaczęli dzwonić do domu. Wysoki facet mrugnął i wskazał na spodek. Ludzie powoli wkładali tam monety, a nawet papierowe banknoty.

Policjanci przyjechali pół godziny później, a godzinę później przyjechał kolejny autobus. Przez cały czas siedzieliśmy przy stole, jedząc ciasto z i pijąc kawę z dżemem z borówki. Staruszka siedziała na czele stołu. Jej policzki były pomalowane, uśmiechała się ładna i dumna jak mała stara królowa. Kiedy wyjeżdżaliśmy, wyszła nas odprowadzić i powiedziała:

– Ale miałam w tym roku gości! Miłego nowego roku!

A teraz widzę, jak stoi na ganku skośnego domu zgarbiona, owinięta w chusty… Stoi i uśmiecha się szczęśliwie…

Co jeszcze powiedzieć? Zdarza się, że zjeżdżamy z drogi. Spóźniamy się. Spadamy w śnieg. Nie jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy. Jest ciemno i zimno.

Ale ktoś zapala światło. A nieznana droga w zaskakujący sposób prowadzi nas tam, gdzie trzeba. Gdzie nas ogrzeją i gdzie możemy kogoś rozgrzać…

Oceń artykuł
Twoja Strona
Ale ktoś zapala światło. A nieznana droga w zaskakujący sposób prowadzi nas tam, gdzie trzeba. Gdzie nas ogrzeją i gdzie możemy kogoś rozgrzać…