Anioł Piotr

Lidia miała czternaście lat, gdy do ich wioski dotarła wojna. Dziewczyna mieszkała z matką i trzema siostrami w dużym domu na obrzeżach wsi. Tamta zima była jedną z najmroźniejszych i najbardziej śnieżnych w pamięci Lidii. Jeszcze później, gdy opowiadała wnukom o tamtych wydarzeniach, mimowolnie zaciskała dłonie w pięści i chowała opuszki palców, jakby czuły kłucie zimna.

Do wsi przybyły oddziały radzieckie, które przygotowywały się do ataku.

Gdzie były oddziały kolejnego nieprzyjaciela, jak blisko były wsi, mieszkańcy nie wiedzieli.

Ale z sąsiedniej wsi przybywało coraz więcej przybyszów. Ich domy były bombardowane przy kolejnych bombardowaniach, a ludzie docierali do swoich krewnych w sąsiednich wioskach. Zima nie oszczędzała nikogo, nie dawała szans na przeżycie bez mocnego domu i ciepłego pieca. W tamtej wiosce mieszkała również ciotka dziewczynki, Zofia. Matka Lidii, Teresa, bardzo martwiła się o siostrę, napisała do niej kilka listów, żeby z nią zamieszkała, ale ciocia Zofia nie odpowiadała. Teresa chciała sama do niej pojechać, ale dzień wcześniej zraniła się siekierą w nogę podczas rąbania drewna na opał. Bolała ją noga, bolało chodzenie, zdawała sobie sprawę, że nie zdąży do siostry.

Postanowiła więc wysłać swoją najstarszą córkę, Lidię, do cioci Zofii. Zwinna i bystra czternastolatka była czujna i ostrożna. Ciężkie życie wcześnie odebrało dziewczynce dzieciństwo, pozostawiając ją z dorosłymi troskami.

Wieczorem, siedząc przy ciepłym, dużym, niebielonym piecu, Teresa delikatnie przejechała dłonią po szczupłych ramionach Lidii i rozprostowała jej ciasno spleciony warkocz. – Jesteś szybka, jedź do sąsiedniej wsi i zabierz do nas ciocię Zofię, coś mnie niepokoi. Jeśli wyruszysz jutro rano, to do wieczora dotrzesz do wsi.

Lidia nie bała się chodzić sama po lesie, jako mała dziewczynka przemierzała całą okolicę razem z ojcem. Kiedy wyjechał na wojnę, jeździła z siostrami do domu ciotki.

Bała się jednak wroga, bała się aż do dreszczy, miała ciemność w oczach. Krewni opowiadali, co działo się w sąsiednich wsiach, gdzie Ci już rządzili.

Dziewczynka w milczeniu przytaknęła, słuchając poleceń matki, po czym wdrapała się obok pieca, gdzie spały już jej dwie młodsze siostry, przytuliła się do nich i zasnęła.

A jej matka, siedząc przy oknie i patrząc w smolistą czerń, wsłuchiwała się w równomierny oddech córek.

Rano Lidia szybko zjadła kawałek chleba i pół ziemniaka, które dała jej matka. Dziewczyna włożyła stary płaszcz, zawiązała szal i wskoczyła w wysokie filcowe buty. Były były na nią za duże, ale dzięki nim śnieg nie dostawał się do środka i nie moczył jej stóp w wysokich zaspach. Matka mocno przytuliła córkę do siebie, obsypała jej twarz pocałunkami, pożegnała ją i ze łzami w oczach otworzyła skrzypiące drzwi.

– Chodź, moja dziewczyno! Chodź, moja kochana!

– Nie płacz, matko! Wszystko będzie dobrze! – Lidia powiedziała tak stanowczo, jak to tylko możliwe. – Wrócimy jutro rano. Szkoda tylko, że ciocia Zofia nie umie chodzić po śniegu, bo z jej nogami nie jest najlepiej…

Szybko wyskakując przez drzwi, Lidia pobiegła za płot na zbocze wzgórza, na którym stała wioska. Teraz najważniejsze było, aby szybko przejść przez pole, a w lesie nikt jej nie zauważy.

Lidia szła dalej, oglądając się za siebie i padając przez śnieg. Mróz gryzł ją w policzki, szczypał w nos, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na zimno, przedzierając się przez zaspy.

Była dobrze widoczna w terenie. Poruszająca się Lidia mogła zostać zauważona przez każdego, ale wszystko na razie było w porządku. Szybko dotarła do lasu i zniknęła z pola widzenia.

Jej matka długo patrzyła przez okno, szeptała modlitwy i cicho szlochała. Gdzieś w oddali słychać było grzmot artylerii.

Potem Lidia długo szła przez las, uważnie się rozglądając, badając śnieg pod stopami, bojąc się znaleźć czyjeś ślady. Ale jak na razie wszystko było spokojne. Lekki wietrzyk zrzucił z gałęzi ciężki śnieg, który spadając, rozsypał się w drobny pył i obsypał dziewczynę srebrnymi paciorkami. Lidia zatrzymała się na chwilę, by odetchnąć. Otworzyła dłoń i położyła ją pod snop światła. Śnieg buchnął jasnymi iskrami. Lida dmuchnęła na niego. Iskry leciały w różnych kierunkach.

Robiło się późno. Wysokie zaspy śniegu utrudniały szybkie przemieszczanie się. Lidia straciła mnóstwo czasu na błądzenie wśród dryfującego drewna. Była już wyczerpana i bardzo głodna. Zjadła już to, co dała jej matka. Wtedy schyliła się, zgarnęła śnieg i zjadła go. Śnieg rozpuścił się w jej ustach, przyjemnie chłodząc podniebienie, ale potem zimne igiełki wbiły się w jej zęby, przeszywając je aż do dziąseł. To było bardzo bolesne. Lidia zamarła, próbując przezwyciężyć ból. Nagle poczuła dobiegający skądś zapach tytoniu. Nie, nie wyobrażała sobie tego. Ktoś gdzieś palił. Lidia szarpnęła się gwałtownie na bok, przycisnęła się do szerokiego pnia brzozy i zaczęła obserwować las.

W wieczornym półmroku pnie zlewały się ze sobą, ciemność zagęszczała kolory, zacierała kontury i sylwetki, pozostawiając jedynie wskazówki i domysły.

Lidia nie wiedziała, co robić. Jeśli zapach był tak wyraźny już tutaj, to znaczy, że ludzie byli blisko. Ale gdzie dokładnie, trudno było powiedzieć. Nigdzie nie było widać świateł z ogniska, nie było słychać ani jednego dźwięku.

I wtedy czyjaś ręka spadła na ramię dziewczyny. Serce jej przyspieszyło, a ona odwróciła się szybko, wyrzucając pięści do przodu, starając się nie krzyczeć i szykując się do ataku.

Przed nią stał tylko chłopiec, w wyzywającej czapce ściągniętej do boku, podartej puchowej kurtce i szarych filcowych butach. Szybko przycisnął palec do ust, każąc dziewczynie być cicho.

Lidia była posłuszna. Chłopiec tymczasem zaczął energicznie gestykulować, wskazując, że trzeba iść w lewo, na co ona przytaknęła. Ruszyli powoli i ostrożnie, idąc szlakiem, w głąb świerkowego lasu.

Lidia nie wiedziała, dlaczego zaufała temu chłopcu. Może dlatego, że był dzieckiem jak ona, a może po prostu coś w jej wnętrzu mówiło, że nie może jej zrobić nic złego. Wyglądał trochę jak Piotr, sąsiad cioci Zofii, ale był jakby mniejszej postury i nie miał tak poważnej twarzy.

Chłopak pewnie prowadził ją w głąb świerkowego lasu, uważnie nasłuchując i rozglądając się dookoła. Lidia wciąż rozglądała się dookoła, próbując przypomnieć sobie drogę, zobaczyć, czy jest coś, co pomogłoby jej wrócić w razie potrzeby.

Nagle chłopak zatrzymał się i gestem nakazał Lidii zrobić to samo. Delikatnie pchnął przed sobą gałęzie wysokiej jodły i wskazał na coś.

Dziewczyna spojrzała w tamtym kierunku i szybko przyłożyła dłoń do ust, żeby nie krzyknąć. Przed nimi stały szałasy z pociętych gałęzi świerkowych. Przy chatach siedzieli ludzie. Ich sylwetki były ledwo widoczne w słabym świetle wschodzącego księżyca.

Nie potrafiła stwierdzić, czy są to osoby przyjazne, czy obce, ale wyczuwała zagrożenie. Chciała wziąć chłopca za rękę, ale nie zdążyła. Szybko cofnął rękę i gestem nakazał Lidii, by poszła za nim.

Przeszli spory kawałek drogi od dziwnego obozowiska, zanim chłopak się odezwał.

– Teraz wszystko jest w porządku! Nie znajdą nas tutaj. Nie bój się, jestem przyjacielem. Wybierasz się do mojej wsi, prawda? Powinienem był Cię tam zabrać, widzisz, jakich mamy gości… – mówił w nieskończoność. – To już trzeci dzień ich pobytu tutaj.

Najprawdopodobniej Lidia natknęła się na oddziały wroga wysłane do poszukiwania partyzantów. Oddziały takie były aktywnie formowane przez dowództwo ze specjalnie przeszkolonych żołnierzy.

– Skąd wiedziałeś, że jadę do Twojej wsi? – zastanawiał się Lidia. – I jak mnie znalazłeś w lesie? A kim oni są, wiesz, Ci w szałasach?

– Wiesz, kim oni są – powiedział powoli chłopiec, zdjął czapkę i podrapał się po głowie.

Lidia, czując jak strach znów wypełnia ją od środka, szybko westchnęła.

– Jak masz na imię? Mam na imię Lidia.

– A ja jestem Piotr.

Lidia spojrzała na chłopca z zaskoczeniem.

– Piotr? Czy to nie Ty jesteś tym Piotrem, który mieszka obok mojej cioci Zofii?

– Nie wiem. Dość gadania, idziemy!

Chłopak powiedział to w sposób dojrzały, jakby kopiując czyjąś intonację. Lidia chciała jeszcze o coś zapytać, ale Piotr szedł już przed nią. Musiała się za nim spieszyć.

W środku nocy dotarła na skraj wsi. W oddali Lidia widziała mały domek swojej ciotki z takimi drogimi, kolorowymi firankami i rzeźbionymi ramami na oknach. Kiedyś, przed wojną, przez dłuższy czas przebywała z siostrami w domu cioci Zofii, podczas gdy jej matka pracowała.

– Możesz stąd iść na piechotę. Ja mam inne rzeczy do zrobienia.

I chłopiec zniknął w krzakach leszczyny na skraju wsi.

Lidia nie zdążyła mu nawet podziękować, tak szybko odszedł.

Skradała się wzdłuż drogi. Ulica była wyludniona. Lidia słyszała, co się dzieje na wsi, ale to, co zobaczyła, sprawiło, że łzy napłynęły jej do oczu. Wiele z okolicznych domów stało zrujnowanych. W ich miejsce w niebo spoglądały już tylko czarne rury kominowe. I tak dom Zofii był widoczny z daleka.

Dziewczyna powoli wędrowała wzdłuż drogi. Przez okno widziała światło palące się w przytulnym pokoju. Wbiegła na ganek i zapukała cicho.

Po chwili drzwi się otworzyły i na progu pojawiła się ciocia. Rozkleiła dłonie, a Lidia rzuciła się w jej ramiona.

– Lidia! Moja mała dziewczynka! Jak się tu dostałaś? Czy coś jest nie tak z Twoją matką? – głos kobiety drżał.

– Nie, nie, nie! Nic nam nie jest! Przyszłam po Ciebie. Mama się martwi, chce, żebyś z nami zamieszkała. Nie będziesz tu sama, to trudne. Przygotuj się, pójdziemy rano.

Ciocia Zofia chciała się sprzeciwić, ale Lidia jej przerwała.

– Mama powiedziała, żeby Cię przyprowadzić, więc ja Cię przyprowadzę! Nie kłóć się. Widzieliśmy wroga w lesie, musimy opuścić to miejsce.

Ciocia Zofia jęknęła i bez sił opadła na krzesło.

– Jak udało Ci się przejść? Mój Boże!!!

– Piotr mnie ostrzegł. Pamiętasz, Twój sąsiad. W pierwszej chwili go nie poznałam. On się zrobił taki ważny, taki surowy… Przyszliśmy razem do wsi, on musiał iść do siebie.

– Kim jest Piotr? – Zofia przerwała jej i zacisnęła dłonie. Jej twarz zbladła. – Nie ma już Piotra, moja dziewczyno. Minęły już dwa miesiące, jak go pochowali. Poszedł walczyć, ale oni go zabili. Ich dom został zbombardowany dwa tygodnie temu.

Lidia podskoczyła i podbiegła do okna. Rozsunęła zasłony i wpatrywała się w ciemność. Tam, gdzie kiedyś wielki,  dom sąsiadów migał wesoło światłami, teraz rozciągała się czerń. Tylko żuraw wiejskiej studni skrzypiał na wietrze.

Lidia patrzyła na ciocię Zofię szeroko otwartymi ze strachu oczami, nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Długo nie mogły zasnąć tej nocy, a o świcie, wczesnym rankiem ciocia zaryglowała dom, w którym mieszkała całe życie, przeprawiła się i razem z Lidią ruszyła w drogę powrotną.

Chodzenie po lesie było teraz przerażające. Kto wie, gdzie nieproszeni goście mogli przenieść swój obóz. Uciekinierzy chowali się co chwila, zapadali w śnieg, nasłuchiwali, przerażeni każdym skrzypnięciem i szelestem. Lidia zabrała ciocię Zofię w inną stronę, żeby ominąć obozowisko.

Zofia z trudem chodziła. Jej opuchnięte, obolałe stopy dokuczały coraz bardziej. Ale wytrzymała, starała się dotrzymać kroku siostrzenicy.

Szły cały dzień. Wieczorem dotarły na małe pole, gdzie kosili trawę dla bydła. Pole otoczone było ze wszystkich stron lasem, tylko w jednym miejscu las rozstąpił się, niechętnie ustępując miejsca wąskiej drodze. Lidia przyjeżdżała wzdłuż niej z ojcem wozem, brała w ręce ciężkie, duże widły i zbierała siano. Droga była już lekko zasypana śniegiem, ale widać było, że ktoś nią niedawno jechał.

– Przejdźmy przez pole! Nie mam już siły tego obchodzić, jestem zmęczona. Proszę!

– Ale my jesteśmy przed nim! Zobaczą nas, nie uciekniemy!

Lidia miała rację, kobieta to rozumiała, ale jej zmęczone ciało bolało, głód odbierał jej ostatnie siły.

Dziewczyna w zamyśleniu rozejrzała się po skraju pola i okolicznych lasach. Nic nie zwiastowało zagrożenia.

– W porządku, chodźmy. Oprzyj się na mnie!

Dziewczyna wsunęła rękę pod ramiona ciotki Zofii i już miały wyjść z cienia na dziewiczy śnieg pola, gdy nagle Lidia zobaczyła po drugiej stronie małą postać w podniszczonym prochowcu. Postać machała gorączkowo rękami, wskazując, że powinna skręcić w prawo. Lidia zamrugała, przejechała dłonią po twarzy, myśląc, że coś jej się przywidziało, ale postać chłopca nie zniknęła. Dziewczyna ścisnęła boleśnie dłoń cioci Zofii.

– Co Ty robisz? Co się stało? – kobieta wyszeptała ze zdziwieniem i podążyła za spojrzeniem siostrzenicy.

Ona też go zobaczyła, jęknęła i krzyknęła, skuliła się.

Nie możemy iść na pole. Pójdziemy naokoło.

Lidia szybko wzięła pod pachę Zofię i zaciągnęła ją do lasu.

Nigdy więcej nie widziała Piotra, ale wiedziała, że jest gdzieś w pobliżu.

Było już po północy, gdy obie dotarły do wsi i zapukały do drzwi.

Następnego ranka, kiedy Lidia rozgrzała się, wyspała i najadła, opowiedziała matce zarówno o obozie w lesie, jak i o tym, że chłopiec z jakiegoś powodu nie pozwolił im przejść przez stare pole. Teresa tylko słuchała w zamyśleniu i milczała.

Kilka tygodni później, gdy do ich domu przysłano żołnierzy na nocleg, Lidia dowiedziała się, że w lesie jest niebezpiecznie – saperzy znaleźli tam już kilka zaminowanych miejsc, w tym na  polu. Teraz Lidia zrozumiała, dlaczego Piotr nie pozwolił jej przejść przez pole.

Lidia i jej rodzina przeżyli wojnę. Dziewczyna zawsze pamiętała o Piotrze, który uratował jej życie. Zapalała w kościele świeczkę za jego duszę. Wierzyła, że dzięki temu chłopiec poczuł się lepiej.

Zapraszamy do obejrzenia filmu

Oceń artykuł
Twoja Strona
Anioł Piotr