Zadzwonił telefon. Na pewno dzwoniła jego matka. Staszek celowo ustawił jako dźwięk dzwonka muzykę z filmu akcji, bo rozgorączkowana Grażyna zawsze dzwoniła, gdy coś już się stało albo zaraz miało się stać, a Staszek musiał zapobiec wszystkiemu naraz i przywrócić spokój egzystencji mamy.
– Witam! Nie przeszkadzam, prawda? – mamrotała mama, czysto automatycznie.
– Cóż, właściwie… – Staszek zaczął, ale na próżno, nikt nie słuchał.
– Staszek! Musimy pilnie jechać do domu na wsi! Dzwonili sąsiedzi. Wygląda na to, że nas okradziono. Sąsiedzi widzieli w nocy światło w naszym domu, rano zobaczyli ślady stóp, a drzwi są otwarte. Kiedy przyjedziesz? Przyjdziesz dzisiaj, prawda?
– Chwileczkę! Może się pomylili! Świętowali urodziny, może im się wydawało. Nie przejmuj się tym.
– Nie! Mówią, że to prawda. Poprosiłam, żeby poszli zobaczyć, co się dzieje, ale oni się boją.
– Ale mamo, nie mogę dzisiaj. Muszę wyjechać w interesach. Będę późno. Zróbmy to jutro. Jedna noc niczego nie zmieni. Prześpię się i pojadę, obiecuję. I tak nie było wiele do wzięcia. Znaleźli sobie dom – to niedorzeczne, żeby okradać nasz wrak!
– Staszek, no proszę Cię. Staszek! – mama zaczęła szlochać do słuchawki. – Musimy jechać natychmiast! Martwię się, Staszek! Może tam stało się coś złego!
– Zawsze dzieje się coś złego! Dobrze, pomyślę o tym. Oddzwonię do Ciebie. Poczekaj!
Staszek nie mógł odmówić swojej matce.
Młody człowiek odłożył na bok papiery, które miał do przejrzenia, zadzwonił do swojego wspólnika, aby przekazać mu informację o zmianie terminu spotkania z obcokrajowcami.
Szybko zabrał ciepłe ubrania, latarkę, łopatę. Matka przygotowała dla niego trochę jedzenia, rzuciła mu się na szyję, mocno przytuliła i ucałowała. Pożegnała się z nim tak, jakby odprowadzała go na bitwę.
Dwie godziny później pędził już autostradą. Był wieczór, reflektory przejeżdżających samochodów nieprzyjemnie oślepiały jego oczy. Śnieg pojawiał się i znikał, a na noc zapowiadana była silna burza śnieżna.
Mężczyzna wyłączył radio i nie odrywał wzroku od drogi. W połowie drogi zwolnił, aby nie przegapić skrętu w prawo przy opuszczonym posterunku policji.
Próbował wpatrywać się w śnieżycę za oknem, ale nic nie widział. I wtedy samochód zatrząsł się i zaczął zjeżdżać w lewo. Staszek gwałtownie skręcił kierownicą, nacisnął hamulec, ale nic nie pomagało, było tylko gorzej: samochód kręcił się z coraz większą prędkością. Wtedy mocno w coś uderzył i przewrócił się. Mężczyzna uderzył głową w kierownicę i stracił przytomność na kilka sekund.
…
Ostrożnie otworzył oczy. Głowa bolała go niemiłosiernie. Powoli przypominał sobie wszystko, co go spotkało.
– Muszę się stąd wydostać i to szybko! – powiedział do siebie i przestraszył się brzmienia własnego głosu, był taki głuchy i zachrypnięty.
Staszek wyskoczył z samochodu i rozejrzał się dookoła. Nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Zamieć ucichła, a niebo się rozpogodziło. Zimny blask księżyca zwiastował silny mróz. Przeszył go dreszcz. Nocny chłód wsiąkał w buty, wkradał się pod kurtkę i nieprzyjemnie gryzł palce.
– Trzeba działać! Ciepłe ubrania są w torbie na tylnym siedzeniu.
Z trudem wyciągając wszystko na śnieg, Staszek szybko się przebrał.
Stał na środku pola, a gdzieś w oddali widać było światła. Ale jak ten samochód się tu znalazł? Nigdzie nie było widać przeszkód. Był tylko płaski pas śniegu, a gdzieniegdzie po polu rozrzucone krzaki.
Nie było gdzie iść, więc Staszek udał się tam, gdzie widział światła. Może właśnie tam prowadzi autostrada. Może nie zauważył, jak skręcił z drogi i już jechał po polu, a potem trafił w jakąś dziurę… Taka teoria nie była zbyt prawdopodobna, ale tylko taka przyszła mu do głowy.
Zataczał się w stronę świateł, zapadając się po kolana w sypkim śniegu. Z każdym krokiem śnieg rozsypywał się pod jego stopami w tysiącach drobnych iskierek, jak ziarenka cukru. Widać, że mróz był tutaj już od dłuższego czasu.
Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim dotarł do końca pola. W głowie mu szumiało, a stopy bolały od zimna. Wokół panowała cisza. Była to taka cisza, którą można by nazwać „martwą ciszą”. To sprawiało, że dzwoniło mu w uszach, sprawiało, że oddychał szybciej i głośniej, aby udowodnić sobie, że jest prawdziwy i że świat wokół niego był prawdziwy.
Mężczyzna przyspieszył kroku. Wyszedł na drogę. Biegła wzdłuż skraju pola i prowadziła właśnie do tych świateł.
Dzięki księżycowi dobrze widział drogę i ślady na niej. Wyglądały dziwnie, nie pochodziły z samochodów właścicieli weekendowych domków.
Z ciemności przed nim zaczęły wyłaniać się sylwetki domów. Drewniane budynki o łukowatych dachach, przybudówki i krzywe ganki odznaczały się na tle ciemnoniebieskiego nieba, niczym dekoracje z jakiejś bajki, w której się znalazł.
– Co to za nonsens? U nas nie ma takich domów, to jakieś ruiny, musiałem pomylić trasę!
W jednym z domów paliło się światło. To właśnie to słabe światło młodzieniec zauważył z daleka.
Staszek spojrzał na zegarek. Było wpół do trzeciej nad ranem. Pojawienie się o tej porze, by odwiedzić nieznajomych było niewygodne, ale perspektywa śmierci z wyziębienia była bardziej przerażająca.
Wyszedł na szeroką, zaśnieżoną drogę, która biegła wzdłuż poobijanych płotów. Wtedy usłyszał za sobą warkot silnika. Obejrzał się za siebie. Ciężarówka jechała na niego z dużą prędkością, grzechocząc żelazem. Reflektory oślepiły jego oczy, nie można było dostrzec kierowcy. Staszek cofnął się na pobocze, ale w tym momencie zobaczył, że mała dziewczynka wybiegła zapłakana. „Jest trzecia nad ranem! Skąd ona się wzięła?” – błysnęło mu przez umysł.
– Wracaj, wracaj! – krzyknął i machnął rękami w stronę dziewczyny, ale ryk samochodu zagłuszał wszystkie dźwięki.
Staszek, nie wiedząc nawet kiedy, skoczył obok dziecka, chwycił je w ramię i przewrócił na bok. Na poboczu drogi był głęboki rów i oboje tam wpadli. Samochód rozpędził się i zniknął za świerkowym lasem.
Staszek, wciąż kurczowo trzymając dziewczynę w cienkiej koszuli, osunął się na kolana, po czym podniósł się na nogi. Nie zauważył, jak wpadł do rowu, mocno drapiąc się po ramieniu.
Dziewczyna, szlochając, zarzuciła mu ręce na szyję i głośno płakała.
– Gdzie jest Twoja matka? Dlaczego jesteś na ulicy? – chrypiąc krzyczał z przerażenia i zimna.
– Mama! Mama! Mama odeszła, jestem sama, obudziłam się i poszłam jej szukać… – szlochając histerycznie czkawką, dziewczynka zaczęła się tłumaczyć.
– Gdzie mieszkasz? Chodźmy do domu, chodźmy! Zamarzasz! Mamusia przyjdzie!
Staszek niósł dziewczynkę na rękach. Mieszkała w domu, w którym paliło się światło.
Po wejściu do półmrocznego korytarza, opuścił dziewczynę na podłogę. Bolało ją posiniaczone ramię i kręciło jej się w głowie.
– Jak masz na imię?
– Ania – odpowiedziała cicho dziewczyna. Spojrzała z zaciekawieniem na mężczyznę: – Czy jesteś moim ojcem?
– Nie, nie! – Staszek zmieszał się. – A gdzie się podziała matka?
Dziewczynka chciała tylko coś powiedzieć, gdy drzwi się otworzyły i do domu weszła kobieta w kozakach, ciepłym szaliku i sukience.
Spojrzała na gościa przerażonymi oczami i skierowała wzrok na Anię.
– Puszczaj moją córkę! Nie mamy nic, będę krzyczeć… – zaczęła.
Ania podbiegła do matki i chwyciła ją za spódnicę.
– Chyba nie mówisz poważnie! Twoja córka włóczy się sama po ulicy nad ranem! Powinna Pani mieć odebrane prawa rodzicielskie. Ten dzieciak prawie został potrącony przez samochód!
Nerwy Staszka dawały o sobie znać. Ból w ramieniu, zimno i na dodatek ta dziewczyna na drodze. Mówił coraz głośniej, oskarżając kobietę.
– Poszłam do sąsiadki, była chora, musiałam jej pomóc…
Kobieta spojrzała na Anię z zakłopotaniem i wzięła ją w ramiona.
– Przepraszam… Twoja ręka krwawi, pozwól, że Ci ją zabandażuję! – zrobiła gwałtowne zamieszanie. – Wejdź do pokoju, zaraz tam będę. Ania, wejdź do łóżka.
Łóżko było w pokoju, blisko pieca. Ania wczołgała się pod kołdrę, z zainteresowaniem obserwując dorosłych.
Kobieta szybko wyjęła apteczkę i delikatnie przemyła ranę na ramieniu Staszka.
A on odwrócił się i jego wzrok padł na kalendarz przypięty do ściany. Na kalendarzu widniał rok 1939. Staszek wytrzeszczył oczy i znów uważnie wpatrywał się w kalendarz.
– Co się dzieje?! Jak to możliwe? Najwyraźniej nadal mam wstrząs mózgu! – pomyślał złowieszczo.
Kobieta tymczasem skończyła opatrywać mu rękę.
– Przepraszam i dziękuję za uratowanie mojej córki! – powiedziała z poczuciem winy. – Nie dopilnowałem jej. Wiesz, jakie są teraz czasy… Niedawno zmarł mój mąż. Jestem z nią sama…
– Jak masz na imię? – Staszek zapytał chrypiąco.
– Lidia – odpowiedziała kobieta.
– Jaki mamy teraz rok? – z nadzieją, że po prostu wszystko pomieszał, zapytał ją.
– 1939, oczywiście…
Oczy Staszka były całe zamglone, zataczał się w fotelu i powoli opadał na podłogę.
– Co się z Tobą dzieje? Gdzie Ty się wybierasz? nie możesz nigdzie iść w takim stanie! – gospodyni próbowała złapać mężczyznę, posadzić go z powrotem na krześle, ale nie mogła. On położył się na podłodze – nie czuł się dobrze. Lida pochyliła się nad nim, podłożyła mu pod głowę miękki koc, a Ania obserwowała to wszystko z łóżka.
Staszek chciał powiedzieć coś więcej, ale nie miał siły. Wpatrywał się tylko w Lidę, w jej piękną twarz i niezwykły, cynowy, rzeźbiony krzyżyk na szyi. Potem wszystko stało się ciemne…
Staszek obudził się w szpitalu. Za oknem świeciło słońce, a obok, na krześle, drzemała jego matka. Mężczyzna był pewien, że wszystko, co się wydarzyło, było tylko snem, grą wyobraźni. Ale potem spojrzał na swoją matkę i zauważył ten sam krzyżyk na jej szyi.
– Matko!
Kobieta zadrżała.
– Staszku! Obudziłeś się! Jak się czujesz? Zawołam lekarza!
– Nie, mamo! Powiedz mi, skąd masz ten krzyżyk na szyi? Nie miałaś go wcześniej na sobie!
– Aha, ten… Znalazłam go w pudełku. Moja matka mi go dała, a Twoja prababka, Lidia, dała go jej. To było dawno temu. Mieszkali we wsi, w której my mieszkaliśmy… Lidia wierzyła, że krzyż uratował jej córkę z kłopotów, gdy ta wyskoczyła na drogę i jakiś mężczyzna wyciągnął ją spod kół ciężarówki. Zrobił sobie wtedy poważną krzywdę. Lidia opatrzyła go i zostawiła na noc, ale rano zniknął. Nikt nie wie, skąd się wziął i dokąd poszedł.
Staszek już wiedział, ale nie chciał o tym nikomu mówić.