Córka szybko osiedliła się w stolicy. Już na trzecim roku wyszła za mąż i od razu uważała się za „rdzennego” mieszkańca Warszawy. Do rodziców przyjeżdżała w każdy weekend – wioska była blisko, a pociągi stale kursowały. Zabierała od mamy pełne torby jedzenia i koniecznie każdy grosz – Ania wszystko, co udało się zarobić, dawała córce.

Zakurzona, pokryta pierwszym śniegiem droga, a na niej smutna procesja, która posuwała się powoli naprzód. To nie pierwszy raz, kiedy wszyscy płakali. Nawet starszy ksiądz ocierał łzy, idąc wzdłuż drogi – nie był w stanie śpiewać, więc przynajmniej prowadził. Wokół słychać było szlochy: Och, Aniu. Co zrobiłaś i przez kogo?

Ania odkąd pamięta pracowała w gospodarstwie. Już będąc małą dziewczynką biegała, aby pomagać matce doić krowy i pilnować cielęta – je kochała szczególnie. Te mokre nosy i długie, szerokie języki albo to, jak śmiesznie siorbały mleko ze specjalnej butelki. Drapała je, karmiła i układała na świeżej słomie do snu. A potem siedziała przez długi czas i po prostu głaskała delikatną ich skórę. Nie chciała stamtąd wyjeżdżać, tak bardzo podobało jej się to wszystko.

Dlatego Ania zdecydowała się studiować weterynarię. Już wcześniej przejęła prawie całą wiedzę od odwiedzającego ich wiejskiego zootechnika, ale edukacja była potrzebna, dlatego ukończyła studia z wyróżnieniem.

Pracowała w gospodarstwie i pomagała zwierzętom w chorobie. Mówią, że Ania była mężatką, ale jej mąż szybko odszedł, więc żyła sama.

Szymon pojawił się w ich wiosce z brygadą budowniczych. Cichy, spokojny mężczyzna natychmiast zwrócił na siebie uwagę wszystkich młodych kobiet z wioski. A fakt, że nie pił i był uczciwy, były nie jedynymi plusami. Nie ukryło się też przed miejscowymi, że Szymon ukradkiem spoglądał na Anię i wręczał jej bukiety z polnych kwiatów.

Pobrali się i wtedy Szymon wyznał, że ma córkę z pierwszego małżeństwa. Matka dziewczynki zmarła, a teraz babcia, matka Szymona, wychowywała wnuczkę.

Ania nie zastanawiała się długo, jeszcze tego samego dnia pojechała z Szymonem, aby odebrać dziecko babci. Dziewczynka miała zaledwie trzy lata. To była piękność z długimi czarnymi włosami i brązowymi oczami – urzekła Anię od pierwszego wejrzenia. Nawet biologiczne matki nie były tak zachwycone swoimi dziećmi, jak Ania swoją małą „Cyganeczką”. Żadne z wiejskich dzieci nie miało tyle zabawek i słodyczy, ile córka Ani. Miała wszystko, co najlepsze i najdroższe.

A potem do kobiety dotarła straszna wiadomość. Na budowie wydarzył się wypadek i jej mąż trafił do szpitala. Ania pojechała tam od razu, a później spędziła w rozjazdach kilka miesięcy. Rano zajmowała się córką, a po południu pakowała torbę i wyruszała w drogę do szpitala. Niestety, stanu jej męża nie udało się poprawić, więc wróciła ze sparaliżowanym mężczyzną.

Tak czy inaczej, Ania nie myślała o tym, by się poddać. Miała wtedy czterdzieści trzy lata, nie mogła się załamać. Miała dla kogo żyć – żyła dla swojej córki i ze względu na nią.

Czy spała lub odpoczywała, nikt nie wie. Wiecznie była zapracowana. Dzięki temu w jej domu był dobrobyt i porządek, a córka miała wszystko, czego chciała.

Dziecka i tak los nie rozpieszcza – mówiła często Ania. – Sama nie zjem, wszystko jej oddam.

Gospodarstwo w wiosce zanikało, ale nie u niej. Na podwórku miała indyki, krowy, kury, świnie. Wszystko to dla córki, która wyjechała się uczyć. Nikt nie widział jej ani smutnej, ani zmęczonej. Na swój los nigdy nikomu nie narzekała. Opiekowała się mężem, jeździła na wezwania jako lekarz weterynarii i zajmowała się swoim dobytkiem.

Córka szybko osiedliła się w stolicy. Już na trzecim roku wyszła za mąż i od razu uważała się za „rdzennego” mieszkańca Warszawy. Do rodziców przyjeżdżała w każdy weekend – wioska była blisko, a pociągi stale kursowały. Zabierała od mamy pełne torby jedzenia i koniecznie każdy grosz – Ania wszystko, co udało się zarobić, dawała córce.

Jednak z czasem to minęło. Ania ledwo chodziła, więc musiała sprzedać ostatnią krowę. Kiedyś ogromny, kwitnący i pełen życia ogród, teraz był porośnięty trawą i chwastami. Sił jej wystarczyło jedynie na opiekę nad sobą i mężem. To wszystko, kobieta już nic nie mogła zrobić.

Córka pracowała w stolicy. Miała bardzo dobre stanowisko, więc była stale zajęta. Do rodziców przyjeżdżała dwa razy w miesiącu, tylko na kilka godzin. Szczerze mówiąc, mogła na dłużej, ale atmosfera domu rodzicielskiego dla niej była zbyt uciążliwa. Już od progu wykrzywiała twarz i rzucała się, by otworzyć okna, a później długo upominała matkę, że ta nie utrzymuje czystości ani w domu, ani na podwórku.

Dla Ani jedyną nadzieją pozostał mąż, z nim spędzała każdą chwilę, dzieliła troski i nadzieję, więc gdy ten zmarł, kobieta całkowicie się poddała. Nie musiała już wstawać rano, nie musiała gotować… Dbała o siebie coraz mniej.

Córka patrzyła na to wszystko, ale nie reagowała. Odjeżdżała do miasta i już następnego dnia przebywała w towarzystwie znajomych. Pewnego razu przyjechała o domu rodzinnego z obcymi ludźmi. Nie zwracając absolutnie żadnej uwagi na Anię, nie tłumacząc niczego, chodziła po podwórku i zachwalała okolicę.

Nie wiadomo jak i dlaczego, ale już po trzech dniach od tego wydarzenia, ulicą maszerowała smutna procesja. Po raz pierwszy prawie cała wioska zebrała się, by odprowadzić kogoś w ostatnią podróż. Ludzie kochali i szanowali Anię. Byli wstrząśnięci zachowaniem jej córki.

– To słuszna decyzja. Nie mogłam jej pomagać – córka Ani powiedziała przyjaciółce. – Inaczej jest wychowywać dziecko, a inaczej opiekować się starszą, obcą kobietą. Nie ma swoich dzieci, więc ja powinnam? Z jakiego powodu?

Oceń artykuł
Twoja Strona
Córka szybko osiedliła się w stolicy. Już na trzecim roku wyszła za mąż i od razu uważała się za „rdzennego” mieszkańca Warszawy. Do rodziców przyjeżdżała w każdy weekend – wioska była blisko, a pociągi stale kursowały. Zabierała od mamy pełne torby jedzenia i koniecznie każdy grosz – Ania wszystko, co udało się zarobić, dawała córce.