Moja siostra ma w mieszkaniu kota syjamskiego z rodowodem. Zawsze zabierała go ze sobą na wakacje.
Jednak tym razem nie mogła go zabrać z sobą, ponieważ leciała na wakacje za granicę. Poprosiła mnie więc, żebym zaopiekowała się Antonim. Zgodziłam się. Było mi bardzo wygodnie z mieszkania siostry dojeżdżać do pracy.
Pierwsze kilka dni Antoni i ja spędziliśmy w przyjaźni i zgodzie. Potem gdzieś złapałam wirusa i rozchorowałam się. Szybko pojechałam do apteki, wzięłam wszystkie niezbędne leki i położyłam się na kanapie. Właśnie zaczęłam drzemać, kiedy usłyszałam, że Antoni miauczy po prostu jak wariat, więc podałam mu jedzenie i dolałam wody.
Antoni nadal krzyczy. Pogłaskałam go, dałam kiełbaski, a on i tak krzyczał. Moja głowa pękała, miałam wysoką temperaturę, ledwo stałam na nogach. Ogólnie pomyślałam, że Antoni zachorował i powinien obejrzeć go weterynarz. Kot miauczał już ochrypły jeszcze mocniej. Znalazłam telefon kliniki weterynaryjnej, która pracuje do późna, zadzwoniłam tam, wszystko wyjaśniłam. Cóż, myślałam, że teraz napiję się kawy, wezmę Antoniego i pojadę do kliniki. Poszłam do kuchni zrobić sobie kawy.
Patrzę, a tam gaz jest włączony, a nic się nie gotuje, po prostu się ulatnia. Antoni więc tak miauczał, ponieważ próbował mnie ostrzec, a ja nie mogłam go zrozumieć.
Jestem głupia, a Antoni jest świetny.
Teraz, kiedy odwiedzam moją siostrę, zawsze przynoszę mu jakieś smakołyki.
W końcu zawdzięczam Antoniemu życie.