Wynajęliśmy mieszkanie na dziewiątym piętrze. Minęło kilka dni lub nawet tygodni, a w korytarzu w bloku zgasła żarówka. Cóż, zgasła to zgasła, nie ma się co nad tym rozwodzić. Wziąłem więc z szafki stojącej w przedpokoju mieszkania nową, wyszedłem na drabinę i zacząłem ją zmieniać.
Wyszła wtedy sąsiadka z mieszkania naprzeciwko. Zaczęliśmy rozmawiać i powiedziała, że żarówki tutaj bardzo często się wypalają. W mieszkaniach potrafią świecić się latami, a te na korytarzu po prostu pękają. Akurat jestem elektrykiem. Wziąłem miernik z samochodu i zmierzyłem napięcie elektryczne w lampie na korytarzu – 210V. W moim mieszkaniu wynosiło ono 228V, a w mieszkaniu sąsiadki – 225V.
Pochylenie jest, ale nie jakieś krytyczne. Zgodnie z logiką żarówka na korytarzu powinna świecić dłużej niż te w mieszkaniach. Tak czy siak minęło kilka dni i na korytarzu znowu nastała ciemność. Ponownie zmieniłem żarówkę, a dwa dni później było to samo. Coś mi tutaj nie pasowało.
Postanowiłem wtedy sprawdzić co się dzieje metodą “ na przynętę “. Pracowałem wtedy w kopalni, tam do oświetlenia używano tych samych żarówek, jakich używało się także w domach, tylko o napięciu 110V. Zabrałem kilka tych lampeczek i zaburzyłem dotychczasowy schemat. Jedną zamontowałem na korytarzu, a drugą zostawiłem na wierzchu.
Żarówka świeciła dwa dni, aż trzeciego dnia o dziesiątej wieczorem zgasła.
W naszym bloku ściany są jak z papieru i wszystko w nim słychać. Niebawem więc usłyszałem jakiś hałas z dołu. Okazało się, że ta gnida z piętra niżej kradła żarówki – wykręcał nowe, a wkręcał swoje, zużyte i praktycznie wypalone. Żarówka o napięciu 110 V wkręcona w lampę o napięciu 220 V wybucha po przyłożeniu do niej napięcia, a ten kretyn nawet nie zgasił światła przy wymianie żarówki. Tak go załatwiłem, a taki chodził ważny…