Kiedyś trzymaliśmy świnkę domu ! To była inicjatywa babci, dziadek tak od razu powiedział:
– Ta świnia nas zje w całości!
Miał na myśli, że świnia będzie nas objadać i że wszyscy będą pracować tylko po to, aby ją nakarmić. Po części miał rację. Moja babcia, kobieta o anielskim sercu, lgnęła duszą do każdego zwierzęcia, od muszki po ogromne gady.
Przypomina mi się historia o beczce z karpiami, które z babcią kupiłyśmy w sklepie na święta. Były trzy, z czego dwa zostały zjedzone, a trzeciej babcia nie pozwoliła dziadkowi zabić.
– Ona tak na mnie patrzy – machała rękami babcia – jak pies!
W tym okresie mieliśmy dwa psy – rudą Bobę i okrągłego Szarika, który został potrącony przez samochód, ale to inna historia. Widziałam, że psy patrzyły w zupełnie inny sposób, ale nie można się kłócić z babcią. Wrzuciła rybę do dużej beczki z wodą deszczową i rzucała tam jej pokrojony chleb.
– Teraz będziesz jeszcze karpia karmić! – złościł się dziadek – Lepiej by było, jakbym te pieniądze przepił!
– To przepij ! – krzyczała na niego babcia i uśmiechała się czule, zaglądając do beczki – Nie bój się, mała, nie oddamy Cię temu potworowi, Karpusiu moja.
Karpusia żyła sobie w naszej beczce przez trzy i pół miesiąca, aż do początku października. Ważyła 3 kilogramy i wymachiwała dorodnym ogonem.
W październiku zrobiło się zimno. Babcia obudziła się w ciemności i wybiegła na podwórko, aby sprawdzić, czy woda w beczce zamarzła. Ostatecznie postanowiono wypuścić rybę do jeziora (tam, gdzie żyła rodzina Karpusi). Pamiętam, jak szliśmy z babcią przez całą okolicę z białym, trzylitrowym bidonem na mleko, z którego wystawał tyłek Karpusi, która niezadowolona miotała ogonem.
Potem było wzruszające pożegnanie z pocałunkami i zapewnieniami o pamięci i wiecznej miłości. Pamiętam, że przez kilka miesięcy wszyscy z przyzwyczajenia zaglądaliśmy do beczki, przechodząc obok, a dziadek mówił:
– Nie martw się, wiosną kupimy nową!
Na co babcia popatrzyła na niego pełnym tęsknoty, ale i pogardy spojrzeniem i odpowiedziała:
– Nic nie rozumiesz? Jaką nową?! Była dla mnie jak rodzina, miała takie oczy…
Ach, jak się rozproszyłam i rozgadałam! Świnka była młoda i dziarska, natychmiast zdecydowano, że będzie mieszkał w domu.
– Na razie tutaj jej pościelę – pokazywała miejsce babcia – a potem zobaczymy.
Tym razem dziadek jakoś poważnie się zdenerwował, długo przeklinał, potem wzywał sąsiadów i krewnych na świadków. W końcu dziadek przejął kontrolę i świnka przeniosła się do stodoły, pod warunkiem, że dziadek zrobi mu tam wspaniałe mieszkano!
Świnia była dziewczynką i nazywała się Paranka. Dziewczynka wyrosła na zaskakująco czułą i mądrą, babcia ją rozpieszczała. Oprócz obowiązkowych posiłków, Paranka regularnie otrzymywała kawałek ciasta, świeży placek, a także bułkę prosto ze stołu, traktowała ją jak dziecko. Dziadek kpił z babci i wyśmiewał ją przed sąsiadami, przez co nazywała go nieczułym, starym piernikiem i mówiła, że jeśli będzie zachowywał się w ten sposób, to nikt nie poda mu później nawet szklanki wody. Liczenie na szklankę wody od Paranki było równie zabawne, jak czekanie na miłość od Karpusi. Za to świnka była świetną terapeutką.
Stodoła została podzielona na dwie części drewnianym, niskim ogrodzeniem. W jednej części mieszkała świnia, a w drugiej przechowywano wszelkie śmieci – niepotrzebne meble, puste puszki, stosy gazet i czasopism, sanki i narzędzia. Świnka dostała starą kanapę.
Rano, gdy wszyscy jeszcze spali, babcia przychodziła do stodoły, siadała na kanapie i rozmawiała z Paranką przez długi czas. Ta ocierała się o ogrodzenie i o babcię, aby ta podrapała ją po bokach.
Dziadek przychodził wieczorami do Paranki. Włączał światło w stodole, palił, narzekał na życie, klepał świnię po plecach, a ta wzdychała ze zrozumieniem i nadstawiała boki, żeby ją podrapał. Babcia była o to zazdrosna! Przyczepiała się do dziadka za to, że pali bez potrzeby elektrośmieci, tworzą zwierzęciu szkodliwe warunki, mówiła także, żeby się jej teraz nie podlizywał, bo sam nie chciał jej na początku, a teraz do niej chodzi i się jej przymila!
– Wcześniej nie miałem z kim rozmawiać – odpowiedział dziadek. – A teraz mogę przyjść i spokojnie chlusnąć sobie z kimś kielicha!
Paranka urosła do ogromnych rozmiarów ! Wszyscy sąsiedzi przychodzili, żeby ją zobaczyć i wstrzymywali oddech. Leżała na środku stodoły, górując nad ogrodzeniem – była przygnieciona własnym ciężarem, dyszała ciężko i nie mogła już chodzić. Wszyscy mówili:
– Czas ją zarżnąć, ale będzie mięsa!
Wszyscy mówili:
Masz szczęście, że taka u niej tusza! Czas ją zarżnąć.
Boże Narodzenie było tuż za rogiem, w drugiej części stodoły dziadek już posprzątał, babcia posprzątała już całe mieszkanie, ja napisałam już dziesięć listów do Świętego Mikołaja. Śnieg spadł i już się nie stopił.
Pewnego ranka babcia wróciła ze stodoły płacząc jak dziecko i powiedizała do dziadka:
– Tak na mnie patrzy! Jak pies.
Dziadek zabrał bibułki i poszedł na dwór zapalić, a potem moja babcia i ja poszłyśmy kupić choinkę, a kiedy wróciłyśmy, nie było już Parany. Dziadek sprzedał ją komuś na wieś i przez długi czas przekonywał babcię, że będzie jej tam dobrze, że trochę wyzdrowieje i będzie jeszcze długo żyła, bo tam jest natura i świeże powietrze i tak dalej. Babcia ugniatała ciasto na pierogi i kiwała głową, jakby we wszystko wierząc.
Wiosną odłożyliśmy trochę pieniędzy i kupiliśmy dziadkowi pięknego, niebieskiego garbusa ! Dziadek jeździł nim aż do śmierci. Garbus nazywał się Paranka i gdyby miał oczy, patrzyłby na babcię dokładnie jak pies, ponieważ babcia kochała go jak rodzinę, tak jak kochała wszystko, co oswoiło się w jej domu – od muszki po gada, od karpia po garbusa…