Stałam przy kuchence przygotowując obiad, kiedy w mieszkaniu zadzwonił dzwonek. W drzwiach stała Marzena, nowa sąsiadka. Wraz z mężem i dzieckiem przeprowadziła się do naszego bloku kilka miesięcy temu.
Przyszła do mnie dwa dni po przeprowadzce i powiedziała, że chce się poznać i jednocześnie prosiła o szklankę cukru, bo ich rzeczy wciąż były w pudłach. Ja z życzliwości dałam jej cały kilogram, bo rozumiałam, jak to jest rozpakowywać się z małym dzieckiem. Myślałam, że odda, bo ja zawsze oddaję, jeśli coś pożyczę. Była bardzo szczęśliwa, powiedziała, że zawsze marzyła o tak dobrej sąsiadce.
Od tego czasu Marzena przychodziła prawie codziennie. Raz skończyła jej się sól, potem buraki. Nigdy niczego nie oddawała, zawsze narzekała, że nie mają pieniędzy. Nadal przebywa na urlopie macierzyńskim, mąż pracuje sam. Było mi niezręcznie, żądając zwrotu moich produktów.
A dzisiaj spotkałam ją w sklepie. Właśnie wybierałam kurczaka na rosół, a ona mówi:
– Weź mi mięso na zupę, bo nie mam pieniędzy.
Powiedziałam, że jak nie ma pieniędzy, to zupę można gotować bez mięsa. Myśmy tak często gotowali i nic, przeżyliśmy. Nic nie powiedziała i wyszła.
Wieczorem przyszła do mnie i zapytała:
– Kupiłaś mi mięso?
Byłam po prostu oszołomiona taką bezczelnością. Powiedziałam jej w twarz wszystko, co o niej myślę. Niech najpierw odda wszystko, co pożyczyła. Marzena bardzo się obraziła i powiedziała, że nie sądziła, że jestem tak małostkowa, po czym wyszła, trzaskając drzwiami.
Przez kilka miesięcy w ogóle się nie komunikowałyśmy. Pewnego dnia zobaczyłam, że mąż Marzeny przyjechał nowym samochodem, jakby wprost z salonu. A ona chwaliła się znajomym, jak dobrze potrafi oszczędzać pieniądze. Jakie to proste! Zebrali pieniądze na samochód, bo nie wydawali swoich. Oczywiście przystosowała się do życia na cudzy koszt.