Moje kulinarne potyczki

Wyszłam za mąż zaraz po szkole. Spotykaliśmy się 1,5 roku przed ślubem, w czerwcu bal maturalny, a w sierpniu biała suknia i biały welon. Miałam 17,5 roku. Miłość była (i jest) nieziemska, wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Zamieszkaliśmy u rodziców męża, w małym domu.

Nie umiałam gotować. Moja mama nauczyła mnie, oczywiście, jak gotować rosół, zupę, ziemniaki, a nawet próbowałam lepić pierogi, ale zamiast nich okazało się, że wyszły jakieś dinozaury. Kilka razy zrobiłam ciasto „Ptasie mleczko”, z których raz ciasto spłonęło podczas pieczenia, zapomniałam o nim.

I tak, z takim „bogatym” bagażem wiedzy o gotowaniu i ogólnie o życiu, weszłam w życie rodzinne.

Od pierwszych dni teściowa zaznaczyła, że jest gospodynią domu, a ja się nie wtrącałam. Gotowała głównie ona, czasami mogłam zrobić coś prostego. Powiedziała mi od razu, że nie ma sprawy, że nie umiem gotować, jeśli tylko wychodzi mi rosół, a reszty się nauczę.

Po pewnym czasie zaszłam w ciążę i zaczęłam mieć zatrucia pokarmowe. Ciągle mdliło mnie od zapachów, niewiele mogłam jeść i prawie przestałam gotować. Prawie całą ciążę leżałam w szpitalu z powodu problemów z nerkami.

Po urodzeniu córki, przez pierwszy okres też nie gotowałam. Przecież byłam matką karmiącą piersią, a to też były czasy, kiedy pieluchy prało się ręcznie. Same kłopoty! Teściowa gotowała. Nieco później, gdy moja córka podrosła, zaczęłam powoli włamywać się do świata garnków i patelni.

Postanowiłam kiedyś usmażyć mięso na obiad. Pokroić na kawałki i wrzucić na patelnię z olejem, co tu do robienia. Minęło pół godziny, czuję, pachnie spalenizną, sprawdzam, czarne kawałki leżą na patelni. No to usmażyłam…

A w tym czasie mięso było nie do kupienia, szybko schodziło. Trzeba było widzieć twarz teściowej, patrzącej na żałosny widok na patelni. Byłam na skraju zapadnięcia się pod ziemię, pozbawiłam rodzinę kolacji.

Innym razem postanowiłam upiec ciasto biszkoptowe, włożyłam je do piekarnika, ale coś poszło nie tak, a ciasto zamieniło się w czarny naleśnik. Byłam zdenerwowana i zła na siebie, że mam dwie lewe ręce.

Mąż oczekiwał na pyszne ciasto od ukochanej żony. Od tego robiło mi się jeszcze gorzej. Trzeba było pozbyć się dowodu zbrodni — czyli spalonego biszkoptu.

Jak wyrzucę do śmieci – zobaczą, postanowiłam oddać go psu. Dowód został zniszczony, kuchnia przewietrzała, a na duszy zrobiło się lżej. Mam nadzieję, że pies nie miał niestrawności. Powiedziałam mężowi, że zrobię to innym razem, dziś nie miałam czasu.

Następne moje wyjście na scenę kulinarną odbyło się spontanicznie. Zobaczyłam gotowe ciasto na paszteciki w sklepie i pomyślałam, dlaczego by nie, czyż nie jestem gospodynią domową, będą paszteciki z kapustą!

Nikogo nie było w domu. Otworzyłam słoik z kiszoną kapustą, wycisnęłam sok i zaczęłam formować ciasto i nakładać farsz. Ciasto rosło, placki wyglądały pięknie, usmażyłam je na patelni na oleju. Talerz pełen gorących, rumianych pasztecików zdobił stół. Z dumą patrzyłam na tę wspaniałość i czekałam na teściową wracającą z pracy.

Ona, widząc ten widok, była zachwycona i zaskoczona, wzięła jeden na próbę. Kilka sekund później wypluła pasztecik do zlewu.

Paszteciki w środku były surowe i nic dziwnego, wsadzić tam mokrą kiszoną kapustę, nie dusząc jej, nie ściskając jej tak naprawdę i czekać na arcydzieło – tylko ja tak mogłam. Prawie płakałam, przez chwilę poczułam się jak geniusz pieczenia i upadłam tak nisko w oczach domowników.

Kolejnego razu teściowa poprosiła o zrobienie pierników w polewie białkowej, chciała zabrać je do pracy, poczęstować kolegów.

Udawały mi się do tej pory, ale tego dnia tak bardzo się starałam, że z jakiegoś powodu zapomniałam dodać cukier do ciasta i okazały się bez smaku, choć piękne. Koledzy teściowej zostali bez pierników, sami dławiliśmy się nimi w domu, nie będziemy przecież wyrzucać.

Nikt nigdy nie skarcił mnie za zepsute produkty, nie był zły, mogli tylko podśmiewać się z moich cudownych zdolności. Za to uważam, że teściowa zasługuje na medal, za jej cierpliwość i wytrwałość. Mieszkałam z rodzicami mojego męża przez 10 lat.

PS. minęły lata, oczywiście nauczyłam się gotować i piec. Od 15 lat żyjemy osobno od rodziców i zawsze, gdy piekę paszteciki lub pichcę coś ciekawego, zapraszam teściową i moich rodziców, a oni podziwiają moje kulinarne umiejętności.

I nikt nie pamięta moich błędów, a ja z jakiegoś powodu przypomniałam sobie je i postanowiłam opowiedzieć o moich nieporozumieniach kulinarnych w młodości.

Oceń artykuł
Twoja Strona
Moje kulinarne potyczki