O wścibskiej emerytce z sąsiedztwa i zielonych porzeczkach.

Wychodzę z domu i wkraczam w czerwiec.

Kwitną róże, chmury na niebie, kałuże, a kot mruży oczy w słońcu. W oddali słychać grzmot, panuje cisza przed burzą. Trwa lato.

Spoglądam na podwórko wzrokiem szczęśliwej kobiety. W oknie na drugim piętrze stoi wiecznie niezadowolona babcia, patrzy.

– To takie miłe! – myślę.

Wyciągam swój smartfon. Uwielbiam robienie zdjęć. Wczoraj pewna matka rozpuściła wśród sąsiadek plotkę, że jestem sławną pisarką i piszę książkę o naszym podwórku. A rozdział o babci jest już gotowy.

Babcia widzi moje „kliknięcie” i chowa się w oknie. Teraz to jest piękne!

Lato toczy się wokół mnie, wzywając mnie do pośpiechu. Muszę iść do sklepu, zanim nadejdzie burza.

Gdzieś za krzakami moje dzieci jedzą porzeczki prosto z krzaka. Zielone. Widzą mnie i biegną: – Mama, mama wyszła!

Wszędzie mnie zaczepiają: – Gdzie idziesz? Do sklepu, prawda? Kup nam coś! Patrzą w górę z dołu, z ustami pełnymi zielonych porzeczek. I żują tak apetycznie, że aż bolą mnie kości policzkowe.

Biegnę do sklepu. Gdybym chciała, to bym skakała. Mogłam biegać i skakać tak szybko, jak w dzieciństwie, kiedy byłam w czerwcu, a w ustach miałam zielone porzeczki i dostałam chleb, a przede mną było lato i całe moje życie!

Dlaczego byłam dziś taka szczęśliwa? Urszula zrobiła kupę tuż przed moim wyjściem i mój mąż zajął się nią, kiedy ja poszłam do sklepu.

Jak niewiele potrzeba mi do szczęścia w tym czerwcu!

Zapraszamy do obejrzenia filmu

Oceń artykuł
Twoja Strona
O wścibskiej emerytce z sąsiedztwa i zielonych porzeczkach.