Jak wielu teraz, mój mąż i ja jesteśmy w nienajlepszej sytuacji finansowej. Prawie nie mam zamówień na teksty (i nie wiadomo, kiedy będą, według klientów), a mój mąż, chociaż pracuje, to liczba zmian zmniejszyła się o połowę, a wynagrodzenie jest opóźnione.
Dwa tygodnie temu otworzyłam portfel, a tam ostatnie 200 zł i co teraz?
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że trzeba to znieść, że to nie jest na zawsze, ale mieszkanie nie opłacone od dwóch miesięcy!
Przypomniałam sobie, że pożyczyliśmy pieniądze jednemu znajomemu męża (ja też go znam, bo kiedyś przyjaźniliśmy się rodzinami dość mocno) i było to jeszcze w styczniu. Kwota 500 zł.
Oczywiście, to nie ogromne pieniądze, ale też nie trzy grosze. Och, jak by się teraz przydały! Obiecywał oddać już cztery razy, a jednak się nie udało: za tydzień, za dwa…
Mówię mężowi: „Zadzwoń i żądaj, żeby natychmiast zwrócił.”
Słyszę, rozmawia z nim przez telefon. Na początku surowym głosem mówi, że nie możemy dłużej czekać, sami teraz potrzebujemy, weź gdzie chcesz i oddaj. A potem już cicho i jakby przepraszając: „Co? Kiedy? Dlaczego nie zadzwoniłeś? Współczuję. Co robić, poczekamy oczywiście…”
Odłożył słuchawkę, spojrzał na mnie okrągłymi oczami i powiedział: „Jego matka zmarła wczoraj na zapalenie płuc. Powiedział, że na pogrzeb będzie musiał pożyczać, zbiera pieniądze od znajomych.”
Byłam w szoku. Oboje doskonale znamy matkę tego człowieka. Wspaniała kobieta, inteligentna taka, zawsze miła. Oboje byliśmy zdenerwowani i przygnębieni. O pieniądzach nawet nie mówiliśmy. Oczywiste jest, że w takiej sytuacji niemożliwe jest, aby żądać zwrotu długu, gdy nie ma na co pochować matki.
Pogadaliśmy i zapomnieliśmy, czas mijał.
Dziś poszliśmy do najbliższego sklepu, aby zaopatrzyć się w warzywa: ziemniaki, kapustę, cebulę, marchewkę i buraki. Bez fanaberii, krótko mówiąc. Ugotujemy zupę i zrobimy sałatkę. Kupiliśmy, wychodzimy.
A tu cud nad cudy! Obok sklepu energicznym krokiem idzie „nieboszczka”, nawet bez maski. Potknęłam się z niedowierzania.
Przywitaliśmy się z odległości 2 metrów, jak należy i pytamy: „Jak się pani czuje, jak zdrowie? Coś Mariusza (syna) od dawna nie widać, jak się miewa?”
Odpowiada, jak zawsze, z optymizmem w głosie: „Po staremu, żyję sobie! Nam, starszemu pokoleniu, jest teraz łatwiej. Choć jakąś emeryturę dostajemy. Za to Mariusz znowu bez pracy. Przychodzi do mnie, pomagam mu pieniędzmi, ile mogę, ale i tak jest ciężko. Dobrze, że chociaż jego żona pracuje w warzywniaku, nie został jeszcze zamknięty.”
Oczywiście ani ja, ani mój mąż nie powiedzieliśmy kobiecie, że już ją syn pogrzebał, aby nie spłacać długu. Co za łajdak! Nie mogę nawet znaleźć słów, aby określić jego nikczemny czyn. Może jak się trochę uspokoję, słowa się znajdą. Narazie na usta cisną się same przekleństwa…
Mąż go zjechał przez telefon tak, że ściany domu się trzęsły. Dawno nie widziałam go tak złego. Ale co z tego? Teraz prawdopodobnie zablokuje nas lub przestanie odbierać połączenia.
Powiedział, że po prostu nie mógł wymyślić nic więcej. Śmierć matki była pierwszą rzeczą, która przyszła mu do głowy. Myślę, że to już zbyt wiele. I rzucił: „Tak się na mnie wkurzyliście, jakby to była kwestia życia i śmierci! A skąd ja wezmę pieniądze, jeśli nie mam?”
Najwyraźniej będziemy musieli zapomnieć o tej pożyczce. Nie będziemy przecież stać mu pod domem… W ogóle nie mamy ochoty mieć z nim nic wspólnego.
Jakoś sobie poradzimy z finansami, ale jak teraz wierzyć ludziom?