Kiedy miałam 27 lat, zaczęłam jedną z moich prac, gdzie spędziłam później wiele kolejnych lat życia. Cały zespół był starszy. Najmłodszy pracownik po mnie miał czterdzieści lat. Po raz pierwszy usłyszałam, i zaczęłam to zauważać coraz częściej, że ludzie po czterdziestce marzą już tylko o emeryturze. Byłam zdumiona.
Próbowałam im tłumaczyć, że warto marzyć o czymś innym, nie o emeryturze, ale moje próby były daremne.
Ale myliłam się co do motywacji moich kolegów i koleżanek.
Najważniejsze dla nich było nie to, że będą mogli odpoczywać, ale to, że nie będą pracowali na emeryturze, a dostaną chociaż „coś” od państwa, jak mawiali.
Czyli w ich rozumieniu praca ponad dekadę nie była po to, by się rozwijać i korzystać z życia i możliwości, ale po to, by przeczekać męczące, długie lata które „wyrywają wszystkie żyły” i odbierają zdrowie. A przeczekać tylko po to, by na koniec (jeśli ma się szczęście), dostawać przez kilka lat pieniądze.
Nigdy nie byłam w stanie tego zrozumieć.
I tak dotrwałam prawie do wieku moich kolegów, i… .
Zaczęłam łapać siebie na podobnych rozmyślaniach. Zauważyłam, że ja też marzę o wcześniejszej emeryturze.
Tylko motywacja była trochę inna – odzyskać wolność (o ile taką można poczuć, pracując 30-40 lat).
Być mniej zależną od wiecznie wymagającego szefa.
Obudzić się rano z przyjemnością i pójść do pociągu, który zabierze do pięknych miejsc.
A myśl o tym, że w przypadku zwolnienia, znów trzeba będzie przejść przez kręgi piekielne w poszukiwaniu nowej pracy, a tam przyzwyczaić się do nowego zespołu, który nie żałuje nowicjuszy, przyprawiała mnie o mdłości.
Dzięki emeryturze można by pozbyć się toksycznych współpracowników.
Było tak wiele korzyści…
Jedyną rzeczą, o której nigdy tak naprawdę nie myślałam, to było to, że „dostanę coś od państwa”.